poniedziałek, 27 stycznia 2014

Imię Wiatru - recenzja

Imie wiatru recenzja
Do czytania książek nieznanych mi autorów zawsze podchodzę z pewną obawą. Boję się o to, czy styl pisania nowego twórcy będzie mi odpowiadał, czy historia okaże się warta śledzenia, a bohaterzy wystarczająco interesujący. Po prostu kiedy zaczynam powieść, to zawsze ją kończę, choćby nie wiem jak nudna była. Tak samo czułem się sięgając po pierwszy tom trylogii „Kroniki Królobójcy”, debiutanckiej powieści autorstwa amerykańskiego pisarza Pathrica Rothfussa, ale po lekturze już wiem, że były to obawy bezzasadne.
„Imię wiatru” zostało wydane w 2007 roku przez wydawnictwo REBIS. W sprzedaży znajdziemy już również kontynuację, czyli „Strach mędrca” podzieloną na dwa oddzielne tomy, na część trzecia zaś przyjdzie jeszcze trochę poczekać, ponieważ nie opublikowano jeszcze daty jej wydania. Po rzuceniu okiem na okładkę, dowiemy się, że autor studiował chemię, psychologię oraz literaturę angielską, a czas wolny od pisania spędza na przeprowadzaniu chemicznych eksperymentów i graniu w gry komputerowe. Zagłębiając się w lekturę, widzimy jak zainteresowania Rothfussa znajdują odzwierciedlenie w jego książce. Książce, którą każdy szanujący się fan fantasy powinien mieć na półce.
„Imię wiatru to historia Kvothe’a - mężczyzny mającego niewiele ponad 20 lat, który w trakcie swego krótkiego życia osiągnął wielką sławę. O prawdziwej historii dowiadujemy się właśnie z jego własnych ust, kiedy to schowany przed światem w swojej karczmie, snuje opowieści o swoim życiu dla wędrownego Kronikarza. W pierwszym tomie trylogii wspomina on swoje niespodziewanie przerwane dzieciństwo, spędzone w trupie wędrownych aktorów, czas spędzony na ulicach wielkiego miasta Tarbean, aż po trudne początki kariery akademickiej na Uniwersytecie.
Narracja prowadzona jest najczęściej w formie pierwszej osoby i to właśnie przemyślenia Kvothe’a stanowią lwią część opisów. Bohaterowie z drugiego planu są opisywani w sposób dość oszczędny, niewiele jest postaci ze swoją własną, interesującą historią. Na szczęście głowny bohater nadrabia te braki w powieści z nawiązką.
Jeżeli chodzi o samych fanów fantastyki, to na pewno każdy znajdzie coś, co jest dla niego istotne w gatunku – czy to będzie wiarygodny świat pełen tajemnic i dawno utraconej wiedzy, ciekawie zaprezentowana magia, żmudna nauka prowadząca do stopniowego zwiększania potęgi bohatera, czy też walka ze starożytnym złem pragnącym zagłady ludzkości. Dodatkowym walorem powieści, wyróżniającym ją spośród licznych książek o podobnej tematyce są opisy muzyki. Rothfuss opisując sceny grania na lutni, daje popis swoich pisarskich umiejętności. Przedstawienie barwy dźwięków wypływających z instrumentów oraz ust śpiewających postaci jest odpowiednio liryczne i kapitalnie zobrazowane.
Pathric Rothfuss jest kolejnym przykładem po P. V. Brett’cie na to, że warsztaty literackie prowadzone przez doświadczonych pisarzy są świetnym sposobem na rozpoczęcie przygody z tworzeniem powieści i opowiadań. Obydwaj twórcy podkreślają, że udział w takich „szkoleniach” znacząco pomógł w początkowych fazach ich kariery. Czytając Rothfussa trudno sie z tym stwierdzeniem nie zgodzić. W powieści znajdziemy wszystkie, nieodzowne składniki przepisu na bestseller: bohatera o ponadprzeciętnej inteligencji, (podobnego do choćby Arlena z „Malowanego człowieka” Bretta). Niespodziewana tragedia, która spotyka główną postać sprawia, że widząc trudności postaci mimowolnie zaczynamy jej kibicować. Na koniec wiesienka na torcie, czyli ciekawy wątek miłosny, będący ważnym elementem większości powieści.
Warto podkreślić, że historia zdecydowanie nabiera tempa wraz z upływem kolejnych stron – szczególnie biorąc pod uwagę dosyć wolny, sielski początek. Czytelnicy, którzy nie mają nic przeciwko historiom skupionym na jednym bohaterze, mogą bez obaw sięgnąć po ten gruby (wydanie ma aż 870 stron stosunkowo niewielką czcionką) tom. Jeśli chodzi o mnie, to nie mogę się doczekać zanurzenia się w kolejnej części przygód Kvothe’a.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz